Po raz pierwszy zakochałam się w angielskim w szkole podstawowej, na lekcjach tego języka. Żartuję oczywiście! Tak naprawdę zdarzyło się to, gdy miałam 6 lat (był to początek lat 90-tych) i zaczęłam słuchać zagranicznej muzyki – bardzo chciałam śpiewać razem z ukochanymi wykonawcami i rozumieć, o czym są wykonywane przez nich utwory – tę ‘wiedzę’ dostarczyło mi dopiero kilka lat później czasopismo Bravo, w którym można było przeczytać tłumaczenia popularnych wówczas utworów. To była moja ulubiona rubryka, której z niecierpliwością szukałam w każdym kolejnym wydaniu magazynu. Niestety nie zawierała ona dodatkowych informacji na temat gramatyki czy realiów. Z jednej strony był to duży minus, z drugiej jednak motywowało mnie do własnych poszukiwań. Nie zawsze bowiem dobrze jest mieć wszystko ‘podane na tacy’, czasem warto samemu ‘pobawić się w detektywa’ i ‘przeprowadzić dochodzenie na własną rękę’ – daje to dużo większą satysfakcję – oczywiście jeśli zakończone jest powodzeniem. Obecnie takie tłumaczenia tekstów piosenek są na wyciągnięcie ręki w internecie (np.
www.tekstowo.pl, można też je po prostu wrzucić go do Google Translate, który już całkiem nieźle radzi sobie z tego typu zadaniem). Jeśli chodzi o interpretację utworów oraz informacje dotyczące okoliczności ich powstania, istnieją również dedykowane serwisy np.
www.songfacts.com,
genius.com,
songmeanings.com,
www.lyricinterpretations.com. Dzisiejsze poszukiwania mają zatem o wiele większe szanse na zakończenie sukcesem niż moje w dobie raczkującego internetu.
Po raz drugi zakochałam się w angielskim, kiedy dostałam od mojej cioci 3. tom Harry’ego Pottera po angielsku. Kolejne kupiłam już sama. Potem był jeszcze Władca Pierścieni i inne pozycje, a także filmy kinowe oparte na ww. książkach (koniecznie z napisami – nigdy z dubbingiem(!) – niekoniecznie głównym celem było wówczas szlifowanie angielskiego, chodziło raczej o to, że wolałyśmy – ja i moje koleżanki – słyszeć oryginalne głosy aktorów, dubbing brzmiał po prostu mniej autentycznie). Wówczas kino było właściwie jedynym miejscem, gdzie mogłam oglądać filmy po angielsku – w domu czasami tylko udało się ‘zdobyć’ jakąś ‘płytkę’ CD z nagranym filmem pożyczonym od znajomych, nieraz w nie najlepszej jakości. Teraz w serwisach streamingowych można do woli przebierać w filmach i serialach, wybierać język, napisy – wszystko w jakości HD.
Angielski stał się dla mnie w gimnazjum już nie tylko językiem ulubionych piosenek (do popowych z czasem dołączyły R’n’B, rock czy rap, które wymusiły na mnie sięganie po zupełnie innego rodzaju źródła – tj. np. słowniki slangu, dostępne wyłącznie w wersji angielsko–angielskiej, np.
www.urbandictionary.com), ale też magicznym lub wręcz mistycznym językiem godnym czarodziejów i elfów z kart książek fantasy.
Dodatkowo był to czas, kiedy upowszechniały się gry komputerowe, które najczęściej trafiały w moje ręce właśnie w wersji anglojęzycznej. Osobiście uważam, że nauka w ten sposób była bardzo efektywna – wiele nowych słówek i zwrotów powtarzało się wielokrotnie, więc ‘opłacało się’ szukać ich w słowniku – miało się bowiem świadomość, że z dużą dozą prawdopodobieństwa przydadzą się ponownie na dalszych etapach gry. Wiele z nich przyswajało się niemal automatycznie (i to bez większego wysiłku) i pozostawało w pamięci długotrwałej. Z ukochanych wówczas Simsów® do tej pory pamiętam, że np. brag to przechwalać się, albo co znaczy miscellaneous czy out of bounds (mimo że są to dość zaawansowane słówka, teoretycznie powyżej mojego poziomu językowego w owym czasie). Chociażby z tego względu zawsze uważam że granie w gry wideo nie jest czystą stratą czasu lub jedynie rozrywką, jak twierdzą niektórzy. Jedynym ograniczeniem było (i właściwie do pewnego stopnia nadal jest) to, że znaczna część tekstu w grach nie była odczytywana na głos, więc często sama domyślałam się, jak wymawiać nieznane mi słowa, nieraz błędnie, co zweryfikowałam dopiero po kilku latach w szkole, samodzielnie z pomocą lepszych słowników, lub dopiero na studiach na zajęciach z fonetyki. Oczywiście w obecnych czasach z łatwością można posłuchać wymowy w niemal każdym słowniku internetowym (np.
dictionary.cambridge.org/dictionary/learner-english/miscellaneous).
W gimnazjum odkryłam też anglojęzyczne czaty, na których, siedząc w kafejce internetowej, dzięki znajomości języka, mogłam poznać ludzi z najodleglejszych zakątków świata. Jest to oczywiście świetna praktyka, ale skłamałabym, gdybym powiedziała, że wszystkie doświadczenia z tym związane były dobre.
Gramatyczne i słownikowe luki były w międzyczasie pieczołowicie zapełnianie przez moich wspaniałych nauczycieli (zarówno w szkole, jak i na dodatkowych kursach) – to dzięki nim uzyskałam solidny fundament umiejętności językowych. Gramatyka i słownictwo były moimi konikami i nieraz zamęczałam nauczycieli dodatkowymi pytaniami. Na szczęście większość z nich cierpliwie udzielała mi odpowiedzi 😊.
Po raz trzeci zakochałam się w angielskim podczas pobytów w Anglii na obozach językowych – zauroczyło mnie południowe wybrzeże Anglii, zwłaszcza zieleń hrabstwa Kent, ale też plaże, morze oraz stara piękna architektura – nie tylko Londynu, ale też mniejszych, lecz równie uroczych miast. Poznałam wówczas nie tylko rówieśników z różnych krajów, z którymi mogłam porozumiewać się wyłącznie po angielsku, ale także Anglików z dziada pradziada, którzy okazali się bardzo życzliwi, uprzejmi, przyjacielscy i gościnni. Mieszkałam u rodziny goszczącej, co pozwoliło mi poznać kulturę kraju ‘od kuchni’ – i nie mam tu na myśli tylko tego, że jadałam codziennie tzw. English breakfast popijając je obowiązkowo herbatą (z mlekiem rzecz jasna).
Przy okazji okazało się też, że Anglia nie jest wcale aż tak deszczowa, za jaką bywa uważana – a nawet można tam dostać oparzenia słonecznego 😉. Jeśli ktoś ma możliwość wybrania się na taki letni wyjazd – szczerze polecam. Choć nie zastąpi całorocznego kursu, to jednak daje super motywację do dalszej ‘pracy’ nad językiem i może stanowić rodzaj testu naszych aktualnych umiejętności komunikowania się.
Po raz czwarty zakochałam się w angielskim, ponieważ pozwolił mi odnosić sukcesy w licznych konkursach ogólnopolskich w gimnazjum oraz liceum. Dawało mi to poczucie satysfakcji i tego, że moje starania nie idą na marne, a nawet mogę dzięki nim zdobyć uznanie. Ukoronowaniem było uzyskanie dyplomu laureata Olimpiady Języka Angielskiego, który dał mi przepustkę na praktycznie dowolną uczelnię w kraju. Dzięki temu bez zbędnego stresu mogłam podejść do egzaminu dojrzałości – wiedziałam, że nie ma on już dla mnie większego znaczenia (co oczywiście nie znaczy, że się nie przygotowałam 😉). (Tutaj o mnie na stronie mojego liceum:
www.3lo.zabrze.pl/nasi-najlepsi-xxi-wieku/najlepsi-absolwenci-lat-2004-2007)
Po raz piąty zakochałam się w angielskim, odkrywając muzykę celtycką (m.in. irlandzką i szkocką) oraz tradycyjne tańce. Festiwale tej muzyki odbywają się również w Polsce 😊, nie trzeba więc daleko podróżować, jeśli nie ma się takich możliwości. Nikogo nie zaskoczyło, że po maturze wybrałam studia filologiczne – dla mnie było jasne już od początku szkoły podstawowej, że chcę związać moją przyszłość właśnie z językiem angielskim (choć nie byłam jeszcze wtedy pewna w jaki sposób). W trakcie studiów odkryłam jeszcze jeden powód, dla którego kocham angielski – uwielbiam się nim dzielić z innymi ucząc go (w ramach maksymy sharing is caring😊). Już na początku studiów zaczęłam udzielać korepetycji, uczyłam też w szkole prywatnej i odbywałam praktyki w szkole językowej w Czechach. Tak odkryłam, że właśnie to – nauczanie – jest moją pasją! Zaowocowało to podjęciem podyplomowego kursu pedagogicznego na Uniwersytecie Śląskim.